Urodziłam się nad morzem, tutaj mieszkałam i mieszkam (z małymi epizodami nie-nad-morskimi).
W górach bywałam rzadko.
Pamiętam jedną wyprawę na Trzy Korony, gdy w koszmarnej, deszczowej pogodzie, zimnym wietrze, wdrapywaliśmy się szlakiem, żeby dotrzeć na szczyt i zobaczyć widok po horyzont. Było szaro, deszczowo, ale gospodarze stwierdzili, że można iść i "bydzie widoć".
Samo wdrapywanie się w taką aurę miało swój urok, bo młodość i dobre towarzystwo to przepis na dobrą wyprawę. Żarty, wywrotki w błocie, teksty o kremie do opalania zostawionym w domu etc.
Na szczycie czekała na nas niespodzianka.
Niespodzianka pt. MGŁA.
Nie było widać nic. Mleko. Po horyzont.
Zdecydowaliśmy zjeść prowiant, napić się gorącej herbaty z termosów i wracać.
Czy było rozczarowanie? Tak.
Czy żałuję wyprawy? Nie.
Słońce wyjrzało, gdy zeszliśmy z góry. I też było pięknie.
Z kolejnym doświadczeniem dopuszczam do siebie myśl, że marzenie może się spełnić na wiele sposobów, niekoniecznie w taki sposób, o jakim JA myślę.
Często lepiej popatrzeć i zatrzymać się, żeby dostrzec te drobiazgi, które można przeoczyć w gderaniu, że mgła zasłania.
Bo czasem warto poczekać, aż ta mgła opadnie.
Albo odnaleźć radość w innych rzeczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz