czwartek, 14 kwietnia 2011

Anioł bez pierza

To nie był zwyczajny dźwięk.
Gdzieś w oddali szumiało morze. Albo raczej klimatyzator. Nie. To jednak zupełnie nietypowy szum. Zmysły na haju, ciało odrętwiałe jak po nocnej libacji, gdy obejmując muszlę wyznaje się miłość spłuczce, a żołądek wywraca poszewką na wierzch.
Nie pamiętała, żeby coś piła. To było niemożliwe. Podpięta do kroplówki, patrzyła jak kolejne krople odmierzanej trucizny płyną do jej żył i zatruwają niczym jadem. Miała zabić drzemiące w niej „ja”, które wyrwało się spod kontroli sprawnych enzymów i genetycznych sekwencji.
Rak. Ileż razy to słowo czytała w podręcznikach, słyszała z ust profesorów na wykładach…? Brzmiało mniej więcej jak katar, wysypka, znamię. Tak, zdecydowanie pasowało to słowo – znamię. Stygmat. Naznaczenie. Super inteligentne komórki, które postanowiły zmienić ustrój. Wyrwać się na wolność, bez konieczności podporządkowania ścisłym regułom podziałów i zaprogramowanej czasowo śmierci.
Nie pamiętała już jak zaczął się ból. Była bólem. I gdzieś w głowie, na krawędzi snu, jawy i cierpienia rodził się bunt. Ludzki, odruchowy, pierwotny bunt, który krzyczał – dlaczego do cholery ja!!!
Kolejny oddech przyniósł falę emocji, które zalały widok na sufit.
Ten szum to nie było morze. Ani klimatyzator. To szumiał tlen w masce. Pikanie monitora przyprawiało o mdłości i brzmiało jakby upierdliwy dzięcioł postanowił zrobić dziurę w czaszce.
A więc – wciąż tliło się w niej życie. Kazano jej wrócić.


Anioł złożył skrzydła i przysiadł na brzegu łóżka. Nie mogła Go już zobaczyć. Nie miała tej umiejętności. Z chwilą powrotu do cielesnego opakowania skończyły się te nadzwyczajne możliwości widzenia i słyszenia tego, co zakryte przed ludzkim umysłem.
Z drugiej strony co za uparty osioł z niej! Jak mógł Naczelny przydzielić taką sztukę?? Nie dość, że naraziła się głupim zachowaniem, to jeszcze nakłonienie jej do powrotu do ciała nie było proste! No dobrze, to ciało nie jest w najlepszej  formie, bywały lepsze lata. Ale według norm to było zabronione. Skazane na potępienie.
Cierpienie. Nieznane Mu doznanie. Jednak patrząc na nią, jak z trudem brała każdy haust powietrza, jak wiele igieł, cewników, rurek tkwiło w jej pokiereszowanych i popękanych chemią żyłach, budził się w Nim żal i ciepłe uczucie dumy. Że nie podda się. Już On tego dopilnuje!
Sen. To był jedyny lek na smutek, którym przesiąkała od dnia narodzin. Na odrzucenie.
Wieczny wędrowiec, tułacz i posłaniec. Niosący uśmiech, bo dłonie były puste. Ubogi materialnie, bogaty wnętrzem. Pielgrzym Nadziei w zwykłej codzienności życia.


Upadek bywa bolesny. Stłuczone kolana. Rozerwane spodnie przy przechodzeniu przez płot. Rozkwaszony nos, bo kolega śmiał wyzwać od „bab”, złamana ręka przy pokonywaniu drabinek bez trzymanki , a potem noga wysoko w górach, na oblodzonym szlaku i zjazd rajdowy na tyłku jakieś 150 metrów w dół przy akompaniamencie staczających się otoczaków, głazów i żwiru.
Babcia nieraz patrzała na blond loki śpiącego słodkim snem Aniołka.  Aniołek… tylko wtedy na jej twarzy błąkał się uśmiech dziecka, które rozmawia z Aniołami. Serce Babci wiedziało, że życie nie będzie szczędzić rozczarowań i cierpienia, rozdając znaczone betki. Wiedziała, że gdy ich zabraknie zostanie sama i wtedy tylko litościwa noc zasłaniała powiekami zapłakane oczy.
Upór. To dziecko było chodzącym osłem! Ileż razy załamywała ręce, gdy jako kilkuletnie pacholę wracała z podbitym okiem z dumą opowiadając, jak przyfranzoliła temu Karolowi spod piątki, bo wmawiał że ma cycki ;) albo jak wróciła ze złamanym nosem, bo wolała zderzyć się ze słupem latarni niż wypuścić wafelka z lodami z ręki. Nakrzyczała na Dziadka, że nie dopilnował jej. Że jak teraz będzie wyglądać, że jest dziewczynką, że powinna lalkami się bawić, a nie grzebać w samochodzie, w silniku pełnym smarów. Dziadem wzruszał ramionami i odchodził mamrocząc pod nosem, że to dziecko powinno było urodzić się chłopcem.
Urodzić się…? Ona miała się NIE urodzić. Rozerwana na strzępy przez oprawcę-lekarza na wyraźne żądanie matki. Babcia obiecała wszystko, byle Córka urodziła dziecko. Nosiła w sobie wspomnienie innego bezbronnego ciała, które zakopała pod gruzami kamienicy w Gdańsku w czasie wojny. Córeczki, której nie miała czym nakarmić, bo nawet piersi wyschły nie dając życiodajnego i sycącego mleka. Słuchała coraz cichszego kwilenia, by pewnej nocy odkryć, że chłodne ciałko Maleństwa zostało opuszczone przez duszę.
Wspomnienia. Są jak zmory. Te dobre odbierają ostrość myślenia. Te złe zabierają spokój.
Ona przyszła na świat za wcześnie, jakby pchana ciekawością, jak będzie? Jak tutaj jest? Zbyt szybko by ciało nabrało pewności i umiejętności życia i radzenia sobie w nowym środowisku, odmiennym od zamkniętego, ciepłego świata łona matki.
Żyła, na przekór tym, którzy nie dawali jej szans na życie. Jej oczy były jak kawałki nieba wydarte z nieboskłonu i wszczepione w oczodoły. Patrzały na ludzi, przewiercając na wylot.


Pamiętała że wykłady z onkologii fascynowały ją. To była niepowtarzalna okazja spojrzeć na rewelacyjne w swojej złożoności spartolenie idealnych rozwiązań kontroli nad życiem komórki, a zatem i organizmu.
Śmiała się, gdy kolejny znajomy odkrywał w sobie/na sobie/pod sobą niepokojące objawy, umawiał kolejną wizytę u profesora i nie wierzył w diagnozę o niewykrytym żadnym nowotworze. Bo przecież nigdy nie wiadomo!
Najpierw zdziwiło ją to, że często boli ją głowa. Żartowała z kolegami, że byłaby kiepskim materiałem na dziewczynę i partnerkę w takiej sytuacji. Potem zaczęła tracić wzrok i pole widzenia było jakieś dziwne, niczym mapa z białymi plamami w nieoznaczonych, niezbadanych terenach. Najbardziej romantyczne były omdlenia w najmniej oczekiwanych miejscach i momentach – np. przy wysiadaniu z pociągu, podczas kąpieli czy schodzeniu po schodach.
Coś było nie tak. Dobrze wiedziała o tym. Nie musiała zaglądać do podręczników by zdać sobie sprawę z powagi sytuacji.


Czasami spotyka się dwoje istot. Ta ziemska z niebiańską. Obie równie sceptyczne i pełne niedowierzania. Jedna, wątpiąca w istnienie tych pozaziemskich istot, druga niedowierzająca, że coś tak niedoskonałego mogło wyjść spod palców Wszechmocnego. Niedoskonałego i jednocześnie pięknego w swej brzydocie…  nieprzewidywalnego w emocjach. W działaniach. Postępkach i myślach.  Wolnego w dokonywaniu wyborów i podejmowaniu decyzji, a jednocześnie budującego swoje własne prywatne więzienia ograniczeń. Demonów zwanych strachem, kompleksami, tęsknotą za wolnością, która wcale nie została odebrana przez Kogoś z zewnątrz! Paradoks człowieczeństwa.
Czasem to zderzenie tak różnych Istot przynosiło ulgę, a czasem kończyło się szybkim rozstaniem. Tym razem czekało Go wyzwanie – zatrzymać duszę, która rwała się do ucieczki. Pokazać miłość tam, gdzie jej nie widziała. Pokazać jasne strony życia. Zdjąć ciemne łuski jakie nosiła na oczach. Pokazać świat pełen barw, smaków. Dać nadzieję. Nauczyć oddychać pełną piersią i uśmiechać się, choć łzy przesłaniały wzrok.
Jak nauczyć kogoś żyć, skoro umarł już za życia? Jak nauczyć ślepca kolorów, jak nauczyć głuchego dźwięków, a paralityka – skakać z radości? Cud. Tutaj musiał zdarzyć się cud.


Klatka.

Stop.

Klatka.

Dzień po dniu. Wydarzenia. Czasem ważne. Czas przeciekający przez palce. Uciekający. Płynący. Sączący się powolną strugą. Kapiący od niechcenia. Albo jak mignięcie oka. Czas. Nieubłagany. Ubrany w zwyczajność. Codzienność.
Pamiętam moje dzieciństwo jak zdjęcia w albumie, pożółkłym. Niewyraźnym. Pełnym rys i zagięć. Ta ciocia to była siostra Babci czy Dziadka…? Nie pamiętam. Czas poplątał pamięć w zawoje, spętał w irytujące znaki zapytania. Próby wydobycia na wierzch skarbów wspomnień, zagrzebanych, choć tak namacalnych.
Strój biedronki w przedszkolu. Uszyty palcami Babci. Nocami. Nie szczędząc oczu i palców. Igła i nitka tańcząca w fastrydze, a potem uśmiech na twarzy małego brzdąca. Bo biedronka ma 7 kropek. I przyniesie chleba, gdy głodno będzie… ten wierszyk to moje dzieci znają… tyle lat minęło. Patrzę w moje własne oczy i pytam się siebie samej – czy ja już wtedy znałam swoje przeznaczenie? Czy już wtedy moje serce czuło, że samotność będzie moją Przyjaciółką? Nieodstępującą mnie nawet na krok.
Pamiętam smak rosołu gotowanego na niedzielny obiad. Gdy zamykam oczy przenoszę się wstecz do rodzinnego domu Dziadków. Trzeszcząca podłoga, chropawe ściany. Zapach mydła. Pranie suszone za oknem. Radio gadające samo do siebie. I ten zegar tykający ociężale, z godnością staruszka, co w tej rodzinie już niejedno widział. I owo „bim-bam” na które czekałam stojąc przed szybką cyferblatu, obserwując jak wskazówki powoli się przemieszczają. I te pytania: „Babciu, babciu…”
Pamiętam tak wiele. A jednocześnie tak niewiele. Tyle dni minęło. Tyle lat. A ja pamiętam stop-klatki. Stop-klatki z mojego życia. Reszta gdzieś przepadła. W studni niepamięci. A może tylko tak mi się wydaje…? Może te wspomnienia są gdzieś wciśnięte, upchnięte, pokryte kurzem i straszą niczym duchy nocne, gdy staję na życiowym zakręcie i chcę podjąć właściwą decyzję?
Pójdę i pomyślę.


Brak komentarzy: